1975 - ARTYSTA Z LOSU. Stefan Żechowski (fragment Szkicu autobiograficznego)

„Odra”, 7–8 (173–4), lipiec–sierpień 1975, rok XV, str. 25–34


 

ARTYSTA Z LOSU

Kraków

Droga do upragnionego celu moich pragnień, Akademii Sztuk Pięknych, którą powinny poprzedzić lata gimnazjum, wydała mi się okrężna i zbyt długa. Postanowiłem ją skrócić.

Byłem za młody, aby wiedzieć, że artystą jest się z losu od najwcześniejszej młodości przez całe życie, lub nie jest się nim nigdy. A warunkiem tego jest przede wszystkim talent i wyobraźnia, umysł, wola i uczucie, a na koniec umiejętność i wiedza.

Nie wiedziałem wówczas, że studia plastyczne z całym balastem form nauczania są jedynie stratą czasu. W odpowiednim miejscu wrócę jeszcze do tego tematu.

W czerwcu 1929 roku, po załatwieniu potrzebnych formalności, znalazłem się w Krakowie, w dużym ozdobnym budynku Państwowej Szkoły Sztuk Zdobniczych i Przemysłu Artystycznego przy alei Mickiewicza 5.

Przybyłem tu na egzamin i zgodnie ze swoją niezdolną do umiaru naturą przywiozłem wielką i ciężką tekę z mnóstwem rysunków i obrazków, wśród których znajdował się także cykl ilustracji do „Anhellego”. Było razem tego tyle, że starczyłoby na wypełnienie kilku ścian dużej sali.

Dyrektorem tej szkoły był znany rzeźbiarz prof. Jan Raszka. Nie wiem, czy on, czy też kto inny zwrócił uwagę na zawartość teki pozostawionej przeze mnie w sekretariacie, bo przyjęty zostałem od razu bez teoretycznego egzaminu, a przy odbiorze teki, szczupła siedząca za biurkiem pani oznajmiła mi z uśmiechem:

– Prace pana oglądane były z dużym zainteresowaniem.

Nie śmiałem zapytać przez kogo, przypuszczając, że zapewne przez profesorów.

Wracałem do domu z uczuciem radości i dumy, pełen wielkich marzeń i najlepszych nadziei na przyszłość. Z autobusu wysiadłem już w Słomnikach, gdyż na całą trasę zabrakło mi pieniędzy. Niemałą, bo ponad 30–kilometrową drogę do Książa przeszedłem piechotą, a teka, którą niosłem i pakunek, nie były lekkie.

Zmrok jeszcze nie zapadł, kiedy usiadłem na niewielkim wzgórzu porosłym trawą, aby odpocząć. Bolały mnie nogi i ręce. Siedziałem długo. Słońce już zaszło rozlewając po niebie świetlistą czerwień, zamkniętą pasmem lasu na dalekim horyzoncie, kiedy ruszyłem dalej i niedługo potem, w szarym już mroku, dostrzegłem zamgloną panoramę miasteczka – był to Książ Wielki. Przystanąłem znowu na chwilę, aby nacieszyć oczy wschodem księżyca. Na prawo spoza ciemnego wzgórza wyłoniła się jego wielka tarcza, srebrząc zasnute mgłą płaszczyzny łąk i stawów.

Wkrótce znalazłem się w domu i już na progu oznajmiłem rodzicom pomyślną wiadomość. Przyjęli ją w zupełnym milczeniu nie podzielając mojej radości i dumy. Matka podała mi zaraz kolację, lecz dostrzegłem, że była zmartwiona, a nawet ukradkiem ocierała łzy.

Po wakacjach we wrześniu, znalazłem się w Krakowie i odtąd zaczęła się moja niełatwa dola. Poznałem aż nazbyt dokładnie wszystko to, co wyniknęło z mojej sytuacji; nieznajomości życia, czyli naiwności, niezaradności wrodzonej, a ponadto z egzaltowanej i marzeniami przepełnionej duszy. Poznałem więc autentyczny głód, zimno, nie kończące się, a co dzień nowe rozczarowania.

Po parugodzinnych poszukiwaniach wypełnionych trwogą, że chłodną, pochmurną noc wypadnie mi spędzić gdzieś na ławce w parku lub dworcowej poczekalni, późnym wieczorem znalazłem pokój sublokatorski, za mostem Dębnickim przy ulicy Powroźniczej 3, w mieszkaniu robotnika na drugim piętrze. Był to właściwie kąt w kuchni małej, wąskiej, o jednym oknie, ze stołem pośrodku. Po jego obydwu stronach naprzeciw siebie stały dwa żelazne łóżka. Jedno z nich, po prawej, należało do mnie, w drugim spali dwaj chłopcy, młodsi ode mnie, synowie robotnika.

On, człowiek w średnim wieku, o posępnym wyrazie twarzy, zawsze milczący, pracował w nocy gdzieś w fabryce czy też drukarni. Wracał rano i spał przez dzień. Jego żona, niska, brzydka kobieta o małych świdrujących oczkach, zadartym kaczym nosie i zawsze rozczochranych, rudych włosach, gadatliwa, krzątała się po kuchni. Obok był ich pokój sypialny, duży, o dwóch oknach. Mieszkała w nim jego córka, dorosła panna, zapewne z pierwszego małżeństwa. Była to wysoka, przystojna dziewczyna o długich jasnych warkoczach i niebieskich oczach. Na imię jej było Teresa. Pracowała zapewne gdzieś w barze, bo wracała do domu późnym wieczorem, gdy światła były już pogaszone i wszyscy spali.

Czasem, zanim zdążyłem zasnąć, słyszałem, jak wraca. Bywało to nieraz przed północą i później. Po lewej stronie drzwi stała umywalka, a nad nią duże lustro, z boku wisiały ręczniki. Za chwilę wychodziła z ciemnego pokoju, świeciła małą lampkę nad lustrem, wlewała wodę do dużej miednicy i rozbierała się do mycia. Robiła to po cichu, lecz swobodnie zrzucając z ramion niebieski szlafrok i różową koszulę w przekonaniu, że chłopcy już zasnęli, bo zwykle z ich łóżka rozlegało się głośne chrapanie.

Mnie jednak często dokuczała bezsenność i oczy w mroku miałem otwarte. Więc ich nie zamykałem, a nawet otwierałem szerzej w chwili, gdy stawała naga, pochylona nad miednicą. Ciało jej w żółtym świetle lampki przypominało rzeźbę, a plusk wody, spłukujący namydlone, lśniące ramiona i piersi, miłą muzykę. Potem płynne ruchy rąk przy wycieraniu ciała ręcznikiem, czasem dłuższe badawcze spojrzenie w stronę mojego łóżka – potem koszula narzucana przez głowę – lekki trzask przekręcanego kontaktu i już w mroku stąpanie w kierunku uchylonych drzwi sypialni.

A w oczach moich, zamkniętych teraz, obraz ten jak na ekranie świecił dalej, promieniując pięknem wszystkich szczegółów i długo nie pozwalał zasnąć.

Myślałem sobie, jak bardzo brzydkie są te nagie kobiety, które w szkole wieczorem pozują do aktu. Te modelki o piersiach obwisłych, sfałdowanych brzuchach i tępym wyrazie twarzy.

Ta dziewczyna była przy nich jak nimfa leśna czy rusałka. Pilnie więc studiowałem rzeźbę jej ciała. Dostrzegłem też, że ten rodzaj studiów rozwija pamięć i wyobraźnię – tamten szkolny natomiast zabija ją i niszczy.

POGRZEB MALCZEWSKIEGO I SZUKALSKI

W nielicznych wolnych chwilach poznawałem to wspaniałe legendarne miasto. Wiedziałem, że mieszka w nim i tworzy mój wielki, umiłowany mistrz Jacek Malczewski. Gorąco marzyłem o tym, aby choć raz zobaczyć go na własne oczy.

Pod koniec września, pewnej niedzieli pod wieczór poszedłem na Wawel. Wydawało mi się, choć nie wiedziałem dlaczego, że tam właśnie powinienem go ujrzeć. Byłem pewien, że poznam go od razu, gdyż doskonale pamiętałem każdy szczegół jego twarzy z licznych autoportretów.

Stanąłem przy obmurowaniu, w pobliżu wejścia do Smoczej Jamy, skąd roztacza się rozległy widok na most Dębnicki, Wisłę, Salwator i Kopiec Kościuszki. Słońce już zaszło, szeroki zakręt rzeki lśnił jeszcze pomarańczowym blaskiem nieba. Zaciągał chłodny wiatr.

W pewnej chwili uwagę moją zwrócił niewysoki, szczupły człowiek w długim, czarnym płaszczu z peleryną i w kapeluszu z szerokim rondem. Był sam. Stał o kilka kroków ode mnie, nieruchomy, zamyślony. Spoglądał w dół na Wisłę. Jego profil na tle nieba od razu przypomniał mi Jacka Malczewskiego. Ta sama krótka siwa broda, wydatnie sterczące duże wąsy, nos o mocno zarysowanych nozdrzach i duże wypukłe, nakryte powieką ciemne oczy.

Z nagłego wzruszenia zabiło mi serce i do głowy przyszła myśl szalona. Podejdę zaraz, złożę ukłon i ze słowami najgłębszej czci i uwielbienia ucałuję rękę Mistrza, a potem niech już się stanie, co chce.

Zanim jednak zdołałem uświadomić sobie ten zamiar, „Mistrz” odwrócił się i nie patrząc na mnie poszedł w kierunku wyjścia. Niepostrzeżenie poszedłem za nim. Wkrótce zniknął w bramie ulicy Straszewskiego. Niezauważony poszedłem po schodach na drugie piętro, aż do drzwi, które za sobą zamknął. Na tabliczce odczytałem jakieś obce nazwisko. Przygnębiony i smutny wróciłem do domu.

W tydzień potem 8 października 1929 roku radio i prasa ogłosiły: „Jacek Malczewski nie żyje”. Wieść ta wstrząsnęła mną i poczułem smutek ogromny na myśl, że już nigdy żywym go nie zobaczę.

Pamiętam ten pogrzeb wspaniały i wielki tłum od kościoła Franciszkanów idący na Skałkę i piękną mowę ministra nad trumną ze znanym fragmentem z „Anhellego”:

Wybiorę więc jednego z nich i ukocham go jak syna, a umierając oddam mu ciężar mój i większy ciężar niż mogą unieść inni.

I pokażę mu wszystkie nieszczęścia tej ziemi, a potem zostawię go samego w ciemności wielkiej z brzemieniem myśli i tęsknot na sercu”.

Pamiętam niezliczoną ilość kwiatów i wieńców u Jego trumny i mnóstwo młodzieży.

Pamiętam również, jak pośród tłumu uwagę moją przykuł młody, niecodziennie ubrany człowiek o twarzy podobnej do jakiegoś słowiańskiego królewicza, okolonej długimi, jasnymi, zakrywającymi szyję włosami. Wydał mi się zarazem piękny i bardzo niezwykły. Dowiedziałem się wkrótce, że był to Stanisław Szukalski.

*

Miejscem najczęściej i najchętniej odwiedzanym przeze mnie było Muzeum Narodowe w Sukiennicach.

Przychodziłem tam zwykle w niedzielę, pierwszy, a wychodziłem ostatni, kiedy portier ruchem głowy i ręki oznajmił, że nalży opuszczać sale.

Tam syciłem spragnione oczy, wpatrując się w obrazy umiłowanych mistrzów: Grottgera, Malczewskiego, Chełmońskiego, Pruszkowskiego, Witolda i – wszystkich ich przytłaczających nadludzką pracą i niezrównanym mistrzostwem wykonania – Matejki.

Tam też w dużej sali, na lewo od wejścia, po raz pierwszy zobaczyłem rysunki i rzeźby Stanisława Szukalskiego.

Nazwisko autora nic mi nie mówiło. Niedawno przybyłem z Książa, gdzie wprawdzie przeczytałem już wiele; poznałem poezję romantyczną, powieści Sienkiewicza, Prusa i Żeromskiego, i trochę o sztuce, a książki Marii Gerson Dąbrowskiej „Polscy artyści, ich życie i dzieła” oraz tejże autorki „Wielcy artyści, ich życie i dzieła” znałem niemal na pamięć, lecz o Szukalskim nie wiedziałem nic.

Utwory tego artysty zaskoczyły mnie dziwnością, jakiej dotychczas nie znałem. Kontrastowały tak bardzo z dziełami moich umiłowanych mistrzów, że w pierwszych chwilach nie wiedziałem, co o nich myśleć. Emanował z nich klimat zupełnej odrębności, czegoś obcego mej duszy, a zarazem pociągającego niepojętą siłą.

Każdy z tych małych rysuneczków, wykonanych przeważnie ołówkiem z niezwykłą precyzją, przedstawiał zjawiska nie znane mi dotąd w sztuce, zadziwiał fantastyką, osobliwością wyrazu i dziwnością samej formy, odmiennej od wszystkiego, co było w muzeum. Utwory te, zaopatrzone komentarzem Mariana Ruzamskiego, objaśniającymi ich zawiłą, symboliczną treść, posiadały tytuły zmuszające do refleksji. Oto niektóre:

„Człowiek i sumienie”, „Pojedynek idealistyczny z cynikiem”, „Myśl o śmierci”, „Za ideałem”, „Człowiek i jego brat”, „Żywe piachy myśli”, „Melancholia”, „Szkodnik, bo u źródła”, „Sam z sobą”, „Śmierć”, „Niedola”, „Szatan”, „Zaraza”, „Apostoł demokracji”, „Mammon”, „Ciężar widzenia”, „Jeżeli dobry Bóg stworzył królika, to kto spłodził żmiję”, „Wolność? Wolność” i wiele innych.

Ten ostatni przedstawiał wnętrze ciemnej piwnicy, na sklepieniu której widniały dwa otwory. Na dnie ustawiono schody, umocowane do ruchomej dźwigni. Tłum z wyciągniętymi ramionami idzie po nich w górę, ku otworowi sklepienia, za którym roztacza się jasna przestrzeń nieba, lecz na próżno, bo i kiedy przekroczy środek dźwigni – spadnie na dno i od nowa zacznie swą beznadziejną wędrówkę ku wolności.

Patrząc na ten rysunek nasuwa się myśl, co więc czynić, aby wolność osiągnąć. Zburzyć piwnice? Lecz wtedy ciężkie sklepienie przywali i zmiażdży buntowników.

Każdy rysunek Szukalskiego zawierał jakąś zadziwiającą treść. Podobnie jego rzeźby.

Pamiętam, że kiedy przenosiłem spojrzenie z tych utworów na obrazy wiszące w muzeum, doznawałem dziwnego wrażenia. Znane dzieła mistrzów wydawały mi się jakieś łatwe, proste, bezproblemowe i bezwiednie całą duszą stanąłem po stronie tego niesamowitego artysty.

Tylko młodość, z jej egzaltowaną wrażliwością, duszą całą poddaje się tajemniczym siłom oddziaływania i zdolna jest do tak fanatycznego podziwu.

SZKOŁA, BIEDA I NIEZWYKŁY PROFESOR

Szkoła szybko wystudziła mój zapał i przyniosła zupełne rozczarowanie.

Głównym przedmiotem była tu nauka budowy ornamentu. Wykładał ją profesor Karol Homolacs, człowiek niepospolitego umysłu; wysoki o mocnej budowie ciała i łagodnej, smutnej twarzy, o oczach pełnych głębokiej zadumy. Krótko przycięta siwa broda i kształtna łysa czaszka – upodabniały go do Jacka Malczewskiego. Jego wykłady łączyły filozofię z teorią sztuki oraz historią kultury. Wzbogacone anegdotą i refleksją były niezwykle interesujące. Jednak sam przedmiot ornament, jego istota i struktura nie budził we mnie żadnego zainteresowania, a nawet nie lubiłem go.

Pozostałe przedmioty to anatomia, perspektywa, historia stylów, historia sztuki oraz geometria wykreślna i wieczorny rysunek aktu.

Był jeszcze jeden przedmiot: formy ogólne. Polegał na projektowaniu małych form architektonicznych i rysowaniu martwej natury. Jego wykładowcą był architekt Ludwik Wojtyczko.

Była to niezwykle oryginalna osobowość. Impulsywny, entuzjastycznie nastawiony do wszelkich wybitnych i oryginalnych zjawisk w sztuce był zarazem otwarty i bezkompromisowy, wybuchowy i serdeczny. Średniego wzrostu, krępy, w ruchach zdecydowany, o regularnych rysach twarzy, czerstwy, o przekrwionych szaroniebieskich oczach, lekko zaczerwienionym nosie i krótko przyciętych siwych włosach był uosobieniem energii. Po tylu latach odczuwam głęboką wdzięczność dla tego człowieka. On jeden w owym okresie największej biedy okazał mi życzliwość, interesował się moim losem i moją sztuką, a nawet zakupił kilka moich rysunków.

Bo chociaż w domu moich rodziców była bieda, nie bywałem jednak głodny. Dopiero tu, w Krakowie, poznałem ją, a więc biedę całą ze wszystkimi jej przypadłościami. Obok rzeczywistego głodu, któremu towarzyszą skurcze żołądka, senność i osłabienie, zimowy chłód bywał także nieznośny. Zdarzało się nieraz, że woda w dzbanku zamarzła. Mieszkałem wtedy na ulicy Kościuszki 43 w podwórzu, w pokoju przerobionym z garażu. Z równie biednym kolegą Mikołajem Sz., Rosjaninem z pochodzenia, typowym, jakby wyjętym z „Biesów” Dostojewskiego jakimś Szatowem, fanatycznym marksistą, bardzo inteligentnym i zdolnym. Znoszone, wytarte ubranie, brak bielizny, dziurawe obuwie, nierzadko bezdomność – stanowiły tej biedy zgraną orkiestrę.

Byłem na pewno najbiedniejszym ze wszystkich chłopców tej szkoły, jak również wiekiem najmłodszym.

Pamiętam, jak nieraz drażnił mnie widok bogatych, wystrojonych panien, które z pewnością z nudów znalazły się w tej uczelni.

Lecz mimo swej opłakanej sytuacji i zapewne śmiesznego wyglądu, bo przybyłem z Książa w swoim mocno już zniszczonym chłopięcym ubranku, w krótkich do kolan spodniach i zapinanej pod samą szyją marynarce, czarnych pończochach i sznurowanych trzewikach – nie czułem żadnego upokorzenia. Ani też potem, kiedy zdzierać zacząłem odzież i obuwie z mojego najstarszego brata, który wzrostem znacznie mnie przewyższał, więc rękawy i mankiety spodni musiałem po prostu zawijać, co od razu rzucało się w oczy.

Miałem jakąś niezdrową świadomość swej wartości; można ją nazwać dumą lub wiarą w swoją przyszłość.

Jedynie co znosiłem z trudem, to głód. Młodość i dobre zdrowie sprawiały, że był to stan nad wyraz bolesny.

Niewielka pieniężna pomoc, jakiej na początku udzielił mi ojciec wyczerpała się, a znając sytuację rodziców o dalszą nie chciałem prosić. Wybrałem zawód wbrew ich woli, liczyli więc na to, a nawet byli pewni, że kiedy mi bieda dożre już do ostatka, wtedy powrócę do domu. Lecz myśl taka w najgorszych nawet chwilach daleką była ode mnie.

Pamiętam jednak taką „chwilę”, którą tu opiszę. Był nią mój pierwszy wymarsz z Krakowa do domu. Nie miałem grosza na autobus. Cena biletu była zresztą niebagatelna, bo siedem złotych, co równało się tygodniowym kosztom wyżywienia.

Było to w przeddzień Wszystkich Świętych. Aby nie budzić gospodarzy wyszedłem z domu bez śniadania wcześnie rano. Zaciągał zimny wilgotny wiatr, kiedy minąłem ulicę Warszawską i znalazłem się za miastem. Niosłem walizkę wypchaną brudną bielizną i na plecach mniejszy tobołek. Z początku dokuczał mi chłód, więc szedłem szybko i wkrótce minął. Była przede mną przestrzeń niemała, bo 56 kilometrów. Miałem nadzieję, że pokonam ją łatwo i jeszcze przed zmierzchem będę w domu. Przeliczyłem się jednak w rachubach i siłach. Co dziesięć kilometrów zmuszany byłem odpoczywać, a za każdym razem dłużej. Na trzecim postoju zjadłem dwie bułki, jakie miałem w kieszeni płaszcza i pokrzepiony ruszyłem dalej.

Zachodni wiatr gnał gęste chmury nisko nad ziemią nawisłe, a około południa zaczął padać deszcz. Siekł ukośnie drobny, zimny, przenikliwy. Szeroka, pełna wybojów droga (dzisiaj autostrada) stała się oślizgła po bokach. Pośrodku w wyrwach świeciły kałuże. Była prawie pusta. Niekiedy mijałem chłopską furmankę lub gromadki gęsi w pobliżu wsi, czasem z pól zrywały się kraczące stada wron.

Powoli zapadał zmierzch. Czerniały dalekie pola na horyzoncie i nagie drzewa przy drodze. Do uszu dochodził przeciągły gwizd wiatru wśród bezlistnych gałęzi. Gęstniała ciemność wokoło. Deszcz nie ustawał, a nawet się nasilał.

Zapadał mrok już zupełny, kiedy minąłem Miechów. Do Książa było jeszcze tylko 15 kilometrów, więc blisko, ale mnie wydawało się w owej chwili bardzo daleko. Byłem zupełnie wyczerpany i głodny. Ręce mi osłabły, a przemoczony tobołek stał się teraz bardzo ciężki. Na plecach, ramionach, kolanach czułem chłodną wilgoć, a pod stopami w dziurawych trzewikach błoto.

Mrok zgęstniał tak, że chwilami nie widziałem przed sobą nic – nawet śladu drogi. Znałem ją, więc poszedłem jej środkiem na oślep. Deszcz gnany wiatrem, zimny ciął wciąż z ukosa, niemal poziomo w lewy policzek i ucho, tak, że woda ściekała mi za postawiony kołnierz, więc przewiązałem go sznurkiem, aby przylegał do szyi. Teraz otoczyła mnie ciemność zupełna, w której nie widać nawet cienia drzewa na niebie, ani krawędzi horyzontu.

Idąc tak na oślep, gdzieś w pobliżu lasu na jednym zakręcie drogi, potoczyłem się z wysokiego brzegu daleko na zaorane pole. Walizka wypadła mi z ręki, a tobołek przeleciał przez głowę. Szukałem ich długo po omacku na klęczkach, aż znalazłem. Ręce, kolana i łokcie oblepiła mokra ziemia. Umyłem je w kałuży, wytarłem o trawę; potem jeszcze raz wywróciłem się w poślizgu kalecząc kolano.

W pewnej chwili wydało mi się żem pobłądził, lub, że po upadku zgubiłem kierunek i wracam. Wtedy ogarnęła mnie rozpacz i byłem bliski płaczu.

Odetchnąłem dopiero w chwili, gdy na wzgórzu dostrzegłem nikłe światełka w oknach. Był to Książ. Resztką sił dotarłem do domu. W ciemnej sieni niepewnie zapukałem do drzwi. Uchylił je ojciec, a gdy ujrzała mnie matka od razu wybuchnęła płaczem przerażona moim wyglądem. Przytuliła mnie do siebie – sam także z trudem hamowałem łzy. Byłem do ostatka wyczerpany, głodny i okropnie zabłocony, niemal oblepiony ziemią.

Nieraz jeszcze chodziłem piechotą do domu, ale żadna moja wędrówka nie była już tak przykra jak ta.

*

Pierwszą ulgą, jaką zdobyłem postępami w nauce, było zwolnienie w drugim półroczu od wysokich opłat szkolnych.

A jednak uczucie zawodu nie opuszczało mnie. Wszystko, czego się tu uczyłem, było tak niepodobne do moich marzeń i tak dalekie od tego, co już umiałem i tworzyłem i co mimo naiwności było szczerą twórczością, że stan obecny odczuwałem jako cofnięcie się wstecz. Po „Anhellim” rysowanie garnków i krzeseł odczuwałem jako zniewagę.

Jednego wieczoru, na lekcji form ogólnych, prof. Wojtyczko usiadł przy moim stoliku.

– Co tam chowasz? Pokaż.

Spełniłem życzenie profesora. W teczce były najrozmaitsze rysunki wykonane w domu, a także ukradkiem na nudnych lekcjach, słowem w każdej wolnej chwili.

Były tam brodate, poorane zmarszczkami głowy starców, jasnowłose główki pacholąt, były koźlonogie fauny grające na fujarkach, o kręconych rogach, i białe nimfy uśpione w leśnym zaciszu, były skrzydlate anioły lecące ponad chmurami i wiele innych.

Profesor patrzył uważnie i długo przez okulary, obejmując lewą ręką moje ramię. Czułem płynącą od niego serdeczność. Po chwili półgłosem powiedział.

– Szkoda cię, chłopcze. Marnujesz się tutaj. Chciałbyś być w Akademii? – zapytał, patrząc mi w oczy.

Milczałem, więc dodał zachęcająco.

– Załatwię ci to. Chcesz?

– Dawniej chciałem, nawet bardzo, ale teraz już nie…

– Dlaczego? – zapytał zaskoczony, patrząc mi bystro i przenikliwie w oczy.

– Bo tam także więcej się nie nauczę – powiedziałem cicho.

W jego przekrwionych oczach błysnął gniew.

– Takie to bidne, a takie zarozumiałe – wycedził głośnym szeptem i odszedł.

W jakiś czas potem, znowu usiadł przy mnie, znów objął mnie ramieniem i oglądał nowe rysunki. Był bardzo serdeczny i może nieco pijany, bo czułem woń alkoholu.

Mówił szeptem prawie.

– Co też się roi w twojej głowie. Jesteś inny od nich tu wszystkich – jesteś nie stąd. Przybłędą z Mlecznej Drogi jesteś – z gwiazdozbioru Mlecznej Drogi… – mówił to jakby do siebie. Za chwilę dodał zwracając się do mnie.

– W Krakowie jest Szukalski. Chciałbyś go poznać?

– O bardzo! – szepnąłem z zapałem.

– Załatwię ci to.

MISTRZ

W kilka dni potem, razem z Józefem G., kolegą z wydziału rzeźby, a parę lat starszym ode mnie młodzieńcem, o bladej, gruźliczej twarzy i bardzo bujnej kędzierzawej czuprynie – udaliśmy się na ulicę Sławkowską do Grand Hotelu, w którym mieszkał Szukalski. Józef G. niósł pod pachą dużą tekę oprawioną szarym płótnem, a w prawej ręce niewielką rzeźbę zapakowaną w papier. Był tak przejęty chwilą, że nie zwracał na mnie uwagi.

Ja miałem także sporą teczkę pełną rysunków, już w przeddzień przygotowanych do tej prezentacji. Zastanawiałem się długo nad ich wyborem. Dla „okrasy” dodałem kilka aktów kobiecych, narysowanych z natury w silnym światłocieniu, tak iż wyglądały jak żywe.

Wkrótce stanęliśmy przed drzwiami pokoju, na pierwszym piętrze. Józef G. zadzwonił. Ogarnęło mnie uczucie lęku i niepewności, lecz nade wszystko ogromnej ciekawości, że oto już za chwilę ujrzę tego genialnego artystę, którego utwory w muzeum takie wrażenie wywarły na mnie. Lecz znów napłynęło uczucie niepokoju na myśl, że on zobaczy moje skromne prace, które w tej chwili wydały mi się nic nie warte. Odrobinę nadziei pokładałem w aktach kobiecych wierząc, że one ocalą mnie przed kompromitacją. Spojrzałem na Józefa G. Był zniecierpliwiony, lecz pewny siebie. Rzeźbę ustawił na posadzce, zdjął szeroki czarny beret i ręką przygładzał włosy na skroniach. Odczułem, że mnie nie zauważa i zdawało mi się, jak gdyby nie był rad, że z nim jestem, co mnie jeszcze bardziej onieśmieliło i na moment pomyślałem, czy nie lepiej byłoby wrócić do domu, tak teraz sprzed tych drzwi…

W tym momencie drzwi się otworzyły i ukazał się mężczyzna niski, krępy, w okularach, o czarnych włosach i zapytał.

– Do mistrza Szukalskiego? Proszę dalej.

Znaleźliśmy się we wnętrzu dużego jak salon, bogato umeblowanego pokoju. Wiszący nad okrągłym stołem ozdobny żyrandol rzucał snop światła na zielony obrus, na którym stał wazon z kwiatami i na wielki wzorzysty dywan na podłodze.

Przy stole stał Szukalski. Poznałem go natychmiast. – Tak! To jest ten sam człowiek, którego widziałem niedawno na pogrzebie Malczewskiego, lecz teraz jeszcze bardziej uderzyła mnie jego niecodzienna uroda. Wzrostu średniego, wąski w pasie, rozrośnięty w ramionach, ubrany był w jasne, obcisłe spodnie, ukazujące zarys szczupłych nóg. Piękny, skórzany blezer o barwie brązowej, z okrągłym wycięciem szyi, biały, wyłożony kołnierzyk, rozchylony, bez krawata i pas opinający biodra, szeroki, o błyszczącej, dużej klamrze i bardzo ozdobny stanowiły całość stroju. Lecz nade wszystko przykuła moją uwagę ta wspaniała, duża głowa o długich, jasnych, falistych włosach, zakrywających gładką szyję i twarz o rysach rzeźby, pełnej wyrazu.

Wydał mi się w owej chwili tak piękny, że poczułem się jeszcze bardziej onieśmielony.

– Podejdźcie chłopcy i pokażcie mi swoje prace.

Józef G. ruszył śmiało w stronę stołu i zaczął odwijać papier okrywający rzeźbę. Ukazała się drobna, gipsowa figurka przedstawiająca Gandhiego z kozą. Szukalski ujął w rękę rzeźbę i zbliżył ją do światła, oglądał ze wszystkich stron i postawił na stole.

– Co masz w tece? – zapytał.

Józef G. położył na stole tekę, rozwiązał tasiemki i otworzył. Teka zakryła niemal pół stołu. Z daleka, bo stałem wciąż przy drzwiach, nie widziałem jej zawartości, patrzyłem więc na twarz Mistrza, teraz zwróconą do mnie profilem i wydała mi się jeszcze piękniejsza. Duży, orli nos o silnie zarysowanych nozdrzach, okrągły, wydatny podbródek, usta pełne, nieduże, dolna warga znacznie grubsza, jakby wydęta, i wspaniałe, dumne brwi tworzyły niezwykle harmonijną całość.

W głębi, obok tapczanu, dostrzegłem psa. Leżał na dywanie czarny, kudłaty i nieruchomy.

Panowała cisza. Szukalski bez słowa przekładał kartony teki. Milczał także stojący obok niego mężczyzna.

Byłem zupełnie stropiony, gdy zakończyły się oględziny i usłyszałem:

– A ty chłopaczku, co mi przyniosłeś?

Chwiejnym krokiem ruszyłem w stronę tego głosu, a ton jego wydał mi się w owej chwili jakiś chłodny, a nawet jak gdyby ironiczny, więc ogarnął mnie lęk.

Otworzyłem teczkę w momencie, gdy Józef G. zdjął swoją ze stołu i pochylony wiązał tasiemki.

Szukalski ujął w rękę rysunek przedstawiający akt młodej kobiety, siedzącej na taborecie w pełnym, górnym świetle. Jej wypukłe, zgięte kolana, duże, obwisłe piersi i pochylona głowa o krótkich, prostych włosach i odsłoniętej szyi przypominały rzeźbę. Zdawało mi się, że to najlepszy rysunek w tece. Nie dłużej jak parę sekund potrzymał go w ręce i złożył do otwartej teki. Następny jeszcze prędzej odłożył, a na ostatni nie spojrzał nawet.

Byłem zdruzgotany. Czułem, że nogi uginają mi się w kolanach, a oczy zasnuwa ciemna mgła. Wydawało mi się, że za chwilę upadnę. Świadomość, że to się stanie tu, teraz, przy nim, obudziła we mnie wstyd tak potworny i przejęła taką grozą, że nie byłem w stanie myśleć ani ocenić swego położenia. Czułem tylko, że jest ono fatalne i ogarnęła mnie głucha rozpacz; lecz za wszelką cenę, resztkami woli, postanowiłem do skandalicznego zemdlenia nie dopuścić.

I w tejże chwili do moich uszu dotarł ciepły głos Mistrza.

– To mi się podoba – a w jego ręku zobaczyłem, jak przez mgłę, malutki obrazek z centaurem grającym na skrzypcach przed murami miasta.

Na twarzy Mistrza dostrzegłem uśmiech życzliwy i serdeczny. Ocknąłem się z odrętwienia i poczułem, że wracają mi siły, lecz gardło miałem nadal zaciśnięte. Zawrót głowy powoli mijał.

Przy dalszych rysunkach ożywił się i mówił. Słów jego nie pamiętam, nie docierały do mnie i wtedy, gdy mówił, tak byłem oszołomiony wrażeniem poprzednim.

Czułem jedynie, że są to życzliwe i dobre słowa zachęty, a nawet, jak mi się wydawało, słowa pochwały. Pamiętam też, że uśmiechając się, w pewnej chwili pogłaskał mnie po głowie i policzkach, gdyż z pewnością zauważył, w jakim jestem stanie, więc chciał mnie uspokoić. Zauważyłem też, ze pewne rysunki odkłada, a do innych znów powraca, przyglądając im się z bliska.

Gdy skończył, ujął mnie za obydwie ręce i zapytał:

– Ile masz lat?

– Siedemnaście.

Potem zapytał o imię i nazwisko, skąd pochodzę, o rodziców, rodzeństwo i o warunki w domu.

Odpowiadałem cicho, głosem stłumionym, chrząkając niemal za każdym słowem, bo gardło wciąż miałem zaschnięte.

Pytał też, w jakich warunkach żyję teraz i gdzie mieszkam. W tym nadmiarze wzruszeń, zamiast ulicy Powroźniczej 3 w Krakowie, gdzie mieszkałem, podałem mu adres mojego rodzinnego miasteczka i w notesie zapisał sobie ten adres.

Zostaw mi te odłożone rysunki i przyjdź jeszcze do mnie, bo podobasz mi się.

– Dziękuję – przyjdę – na pewno przyjdę.

Na pożegnanie uścisnął mnie mocno i zmrużył przyjaźnie swoje piękne, szaroniebieskie oczy.

Na rogu Rynku Józef G. pożegnał mnie bez słowa idąc w stronę ulicy Szczepańskiej.

Był już wieczór. Wiał chłodny wiatr i zacinał deszcz. Szybkim krokiem poszedłem w kierunku przeciwnym. Za chwilę byłem w bocznej kaplicy Kościoła Mariackiego i usiadłem na ławce w pobliżu Stwoszowego ołtarza z Ukrzyżowanym Chrystusem. Było tu pusto. W półmroku i ciszy, w łagodnym migocie świec, poczułem się szczęśliwy i bezwiednie zacząłem się modlić.

Potem poszedłem jeszcze nad Wisłę, za most Dębnicki i szedłem jej brzegiem wśród zarośli. Deszcz przestał padać. Pośród chmur, szybko po niebie płynących, ukazał się księżyc. Łagodne jego światło napełniło mnie przejmującym i nieziemskim nastrojem – więc szedłem długo i daleko.

Gdy wróciłem do domu, wszyscy już spali. Nie paląc światła rozebrałem się i szybko wsunąłem pod koc. Długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o nim, o tym, jak zlekceważył moje akty. Dlaczego? Może nie lubi kobiet? Są przecież tacy. Lecz on, taki piękny mężczyzna?

Wśród tych myśli otworzyły się drzwi i weszła Teresa. Zaraz będzie się myła, ale czy warto patrzeć na jej ciało, kiedy Mistrz mój kobiet nie lubi? Zamknąłem więc oczy z postanowieniem, że nie otworzę ich do chwili, aż zgasi światło i usłyszę jej kroki, jak wychodzi z kuchni.

Nie wytrzymałem jednak. Otwarłem je w chwili, gdy już umyta, lecz jeszcze naga, stała przed lustrem, zręcznie rozplatając długie warkocze. Była tak piękna, że ogarnął mnie jakiś dziwny smutek, połączony z tęsknotą i długo nie dał zasnąć.

POWSTANIE SZCZEPU I NAUKA MISTRZA

Wkrótce w szkole, która odtąd straciła dla mnie wszelką wartość, doszła do mnie miła wiadomość, że Szukalski moje rysunki powiesił w sali Muzeum Przemysłowego na ulicy Smoleńsk, gdzie miał odczyt. W odczycie tym zapowiedział, że tworzy nową szkołę o nazwie „Szczep Rogate Serce”. Mówił, że do hotelu, gdzie mieszka, zaczęli się zgłaszać chłopcy, których wcześniej nie znał. Że przynieśli mu swoje rysunki i wskazując na rozwieszone obrazki wymienił moje nazwisko. Że zgłosiło się już u niego kilku studentów, którzy opuścili Akademię. Mówił o nowej metodzie pracy, tworzenia, itp.

I tak zrodził się „Szczep Rogate Serce”. Było to zimą 1929 roku.

Grupa liczyła kilkunastu chłopców. Nie znałem jeszcze żadnego z nich.

Jedno z pierwszych zebrań odbyło się w „Jamie Michalikowej” na ulicy Floriańskiej.

Jak przez mgłę pamiętam zadymioną salę, długi stół, wokół niego stłoczoną grupę młodych ludzi. Było też kilka dziewcząt. Panował gwar, zgiełk, którego nie znoszę, a nawet harmider. Mistrz siedział pośrodku. Z obu stron ciśnięto się do niego, zadawano pytania. Mówił coś, lecz niezbyt głośno, więc nie słyszałem. Siedziałem daleko od niego przy końcu stołu, ogłuszony, spłoszony i smutny.

Potem, a było już późno, po wyjściu z kawiarni także nie mogłem się do niego docisnąć, bo otoczyła go jeszcze liczniejsza grupa młodzieży, niemal na całą szerokość ulicy. Więc u wylotu Floriańskiej, na rogu Rynku, nie zauważony przez nikogo i nieznany nikomu odłączyłem się od gromady, zmęczony i smutny poszedłem do domu.

Następne spotkania z Mistrzem wyglądały podobnie. Czasem zauważył mnie w gęstwinie głów, wtedy uśmiechał się do mnie i ruchem ręki zapraszał, abym usiadł przy nim. Było to jednak niewykonalne, gdyż nikt nie chciał swojego miejsca przy uwielbianym Mistrzu ustąpić, a ja także siłą o nie walczyć nie chciałem.

Z tych kilku kawiarnianych wykładów, na których zwykle krył koszty herbaty uczestników, a nieraz całej kolacji, bo przeważnie była to młodzież biedna i często podobnie jak ja głodna – poznałem w całości niemal jego poglądy, naukę i przykazania, całą jego „Dobrą Nowinę”.

W streszczeniu polegała ona na zupełnym odrzuceniu akademickiej metody nauczania, opartej na studiowaniu modela i martwej natury. Mistrz z naciskiem twierdził, że jest to metoda dla twórczego rozwoju bezwzględnie szkodliwa i wyniszczająca w młodym człowieku to, co dla niego artysty jest najcenniejsze; pamięć plastyczną, wrażliwość i wyobraźnię.

Odrzucając bezpowrotnie i całkowicie kopiowane natury, mówił, ze należy zaufać pamięci własnej, na niej wyłącznie się oprzeć i ją rozwijać, gdyż jest ona jedyną i niezawodną bazą każdego twórcy. Pamięć plastyczna – mówił – stanowi największy skarb artysty – rozwijajcie ją do najwyższego stopnia. Zaczynajcie rysować dopiero w chwili, gdy w wyobraźni zobaczycie dokładnie to, co chcecie ukazać.

Najpiękniejsze tematy są w was. Rysujcie więc to, co najbliższe jest waszemu sercu. W każdym jest to, co potem nazywają stylem indywidualnym. Otacza nas świat najróżnorodniejszych form. Patrzcie na nie intensywnie pochłaniając je wzrokiem. Wszystko, co przez wzrok wejdzie w was i zanurzy się w waszą świadomość, będzie już wasze na zawsze.

Rysujcie najpierw oczami, zanim ujmiecie w rękę ołówek. Rysujcie ołówkiem na małych kartkach papieru, w kształcie kwadratu, gdyż jest on najlepszy dla budowy kompozycji. Każdy widzi i czuje inaczej i w tym tkwi istota indywidualności. Innej nie ma. Każdy ją posiada, małą czy dużą, pospolitą lub niezwykłą, zawsze własną.

Akademicka metoda nauczania niszczy te bezcenne dary, zamieniając artystę w żałosnego niewolnika modela.

Starajcie się każdy rysunek opracować i wykończyć do ostatnich granic doskonałości z uczuciem, że jest on już ostatni, że jest pożegnaniem ze światem – i świadectwem waszego życia.

Z niesłychanym entuzjazmem i gorącą młodzieńczą wiarą przyjąłem te nowe dla mnie, a zarazem tak bliskie mi i oryginalne wskazania. I obecnie po latach znajduję w nich sens niepodważalny.

Stefan Żechowski

_________________

Fragment „Szkicu autobiograficznego” Stefana Żechowskiego. Tytuł odcinka pochodzi od redakcji.

 

 

ILUSTRACJE:

- „Autoportret (rysunek)”

- niepodpisane x4

  • ORGANIZATOR:

  • PATRONAT:

  •  

  • PARTNERZY:

  •